
Nowy rok, nowe postanowienia. Nigdy więcej do Malezji. Może trochę przesadzam, ale tak jak przed samochodową wyprawa po Zachodnim wybrzeżu Malezji Zachodniej miałem jeszcze jakieś nadzieję, tak teraz wiem że na prawdę nie ma tam nic do zobaczenia. Chociaż w zasadzie to zobaczyłem dużo… teraz chciałbym o tym zapomnieć. Z resztą zobaczcie sami…
Podróż zaczęliśmy jak zawsze od uroczego przejścia granicznego Singapur – Malezja. Na przejściu spędza się zazwyczaj 2-3 godziny, tym razem postanowiliśmy oszukać system. Pierwszy punkt na którym traci się czas to dojazd do samej granicy, podjechaliśmy więc pod przejście kolejowe i na piechotę doszliśmy do punktu kontroli w Singapurze. Przeszliśmy przez automatyczne bramki oznaczone jako tylko dla Singapurczyków i zaoszczędziliśmy jakąś godzinę.
Kolejny punkt krytyczny to przejazd z granicy Singapuru do Malezji. Obie oddziela grobla o długości 2 kilomwtrów, tutaj problemem jest czas oczekiwania na wejście do autobusu, a następnie oczekiwanie w autobusie w korku aż do granicy Malezji, całość zazwyczaj zabiera dwie godziny. Postanowiliśmy więc groble pokonać na piechotę, spytaliśmy celników czy to legalne, jak się okazało, że tak, postanowiliśmy spróbować szczęścia. Na początku wydawało się że będzie ok, szeroki chodnik, cień, lepiej być nie może, po jakichś 400 metrach chodnik się skończył i została mozolna wspinaczka wzdłuż autostrady z motocyklami pędzącymi tuż obok. Udało nam się jednak w pół godziny przeszkodę pokonać i zostało już tylko przekroczyć granicę. Tutaj poszło gładko i już mogliśmy ładować się do samochodu wynajętego w Malezji w Johor Bahru ( tak było o połowę taniej) była okolica 16 kiedy udało nam się z wydostać.

Ile godzin na tej autostradzie?!
Do pokonania do pierwszego przystanku na trasie było 240 km, prosta sprawa wydawać by się mogło. Przez całą drogę autostrada. Problem tylko w tym że Malezyjczycy nie prowadzą jak normalni ludzie. To jest chyba coś co łączy ich i wielu Polaków. Na drodze więc absolutnie zawsze są wypadki i spowodowane nimi korki. Do Port Dickson dowlekliśmy się więc około 23. Na miejscu okazało się, że hotel przyjął na nasze miejsce innych gości. Był długi weekend, obłożenie na booking.com 98%, najbliższy wolny hotel 40 kilometrów dalej, tuż przy lotnisku. Zjedliśmy coś na szybko, poszliśmy na chwilę na plażę żeby przekonać się, że absolutnie niczego nie tracimy nie zostając na dłużej i pojechaliśmy.
Port Dickson poza hotelem z domkami na wodzie tworzącymi kształt kwiatu hibiskusa (jak dla mnie mógłby to być dowolny kwiat namalowany przez 3 latka) nie ma do zaoferowania nic. Trochę przypomina nadmorskie miejscowości w Polsce tylko że gorzej, zabudowa totalnie rozlana, nie ma żadnego centrum, żadnych chodników i wszędzie tylko samochody. Nie ma co, ekstra wczasy, motyw samochodu będzie się przewijał jeszcze nie jeden raz.
Dokąd by tu uciec
Na następny dzień zjedliśmy niesmaczne hotelowe jedzenie (duży plus że było za darmo), i pojechaliśmy do Kuala Lumpur, po drodze odwiedzając Putrajaya. Nowe centrum administracyjne kraju. Któryś prezydent wymarzył sobie wyprowadzić się z KL do zbudowanego od podstaw miasta nad jeziorem. Tutaj pokłony, bo i jest fajnie zaprojektowane, i całkiem ładnie wygląda. Przede wszystkim jednak jest też czyste i zdaje się, że bieżące utrzymanie nie kuleje tak jak wszędzie indziej w Malezji.

Kuala Lumpur oczywiście jak zawsze ok, centrum miasta jest naprawdę fajnie. Mówię tutaj i o starej części (Chinatown i Little India) i o nowej wokół KLCC. Tutaj można ciekawie spędzić czas, można chodzić nie obawiając się o swoje życia (chyba że będziemy napadnięci i okradzeni ale to inna historia). Co ciekawe okazało się że w KL jest nowa świecka tradycja i wigilię bożego narodzenia świętuje się spryskując wszystko i wszystkich dookoła sztucznym śniegiem. W sumie czułem się trochę jak w nowy rok, było to całkiem fajne doświadczenie i całkiem zabawne. Jeżeli liczycie jednak, że w Kuala Lumpur plaża jakaś się znajdzie to musicie zmienić swoje plany. Do najbliższej jest prawie 40 kilometrów, a i tak jest tak kiepska że nie polecam tam wizyty nikomu.
Francja i inne atrakcje w samym sercu Malezji
Po wyleczeniu kaca pora była na wyjazd ze stolicy i przejazd do Penang. Ponieważ trochę tych kilometrów jest (prawie 400) postanowiliśmy rozłożyć podróż na dwie części, w pierwszy dzień przejechaliśmy trochę dłuższą trasą zahaczając o Francuską Osadę, Japońską Wioskę, Genting Highlands, Park wodny z gorącymi źródłami (co za kłamstwo) w Ipoh. To był z pewnością dzień pełen atrakcji. Francuska wioska okazała się być całkiem przyjemną atrapą. Nie była aż tak sztuczna i plastikowa jak można by się było spodziewać. Każdy budynek był prawdziwy i mieścił głównie pokoje hotelowe. Lekkie zaniedbanie całego kompleksu również dodały mu patyny i autentyczności, co w całości daje naprawdę świetny efekt na zdjęciach. Koleżanka z Bawarii mówi, że wygląda to autentycznie więc nie będę się sprzeczał

W tym samym kompleksie znajduje się japońska wioska, która jest bardziej japońskim ogrodem (z resztą znajduje się tam również i ogród botaniczny). Tutaj wszystko wyglądało jeszcze lepiej i naprawdę przez moment można się poczuć jak w kraju kwitnącej wiśni. Cały kompleks ma jeszcze kilka innych atrakcji, na które jednak się już nie zdecydowaliśmy.

Genting Highlands – a mogłoby być tak pięknie
Szczęść kilometrów dalej (w linii prostej), bądź też 40 kilometrów jazdy znajduje się Genting Highlands, kompleks hoteli i kasyn na szczycie wzgórza położony 1865 metrów na poziomem morza. Nie miałem tutaj wielkich nadziei na cokolwiek wspaniałego. Byłem jednak miło zaskoczony gdy okazało się, że tuż poniżej szczytu znajduje się świątynia buddyjska, która swoimi widokami naprawdę miażdży system. To zdecydowanie punkt wart odwiedzenia chociażby po to żeby zrobić sobie zdjęcia. Jednak atmosfera jest tam na tyle przyjemna, że spokojnie można spędzić nawet i pół dnia. Sam szczyt już tak przyjemny nie był, gigantyczne hotele-molochy nastawione tylko na ludzi, którzy przyjeżdżają przegrać fortuny w tutejszych kasynach, powoduje, że całe to miejsce wydaje się być dość smutne. Żeby obsłużyć taką zgraję turystów na sam szczyt prowadzi 6 pasmowa autostrada, na korki więc nie musieliśmy narzekać.

Po całym dniu trudnej jazdy marzyło mi się coś przyjemnego, koleżanka polecała wybrać się w rejony Ipoh, gdzie wystające tu i ówdzie skały kreują iście księżycowy krajobraz. Z mapy wydawałoby się, że w okolicach sporo będzie gorących źródeł, rzecz całkiem naturalna w górach. Pojechaliśmy więc do parku wodnego “Lost World of Tambun – Waterpark and Hot spings”. Nazwa wskazywała by więc, że faktycznie będą jakieś źródła. Jakież było nasze zdziwienie gdy okazało się że woda owszem jest gorąca, ale basenowa, w obiegu zamkniętym i bardzo kiepsko filtrowana, wszędzie pływały włosy, fragmentu naskórka i bóg wie czego jeszcze. Zdecydowanie nie polecam, aktualnie mam na plecach łupież pstry z którego próbuję się wyleczyć i przypuszczam że dostałem go właśnie tam.

Hotel, ok ale reszta?
Tym razem pobyt w hotelu był znośny. Hotel sam w sobie całkiem fajny, trochę kiczowaty, dość mocno nie pasujący do otoczenia. A co to było za otoczeni o rany. Tak właśnie wygląda miasto jak wszystko dostosowuje się pod samochody. Drogi, rozpadające się budynki, brud i ubóstwo. Tak to mniej więcej wyglądało. Kolację poszliśmy zjeść w lokalnym food courcie. Wszystko lepiło się od brudu i tłuszczu, miejsce było jednak pełne, bo wygląda że było to lokalne centrum rozrywki. Cała dzielnica była natomiast zorganizowana wokół gigantycznego centrum handlowego. Co oczywiście oznacza więcej dróg, więcej parkingów o więcej samochodów. Ewakuowaliśmy się stamtąd na Penang czym prędzej.

Penang i Georgetown – w końcu coś miłego
Georgetown to piękne, postkolonialne miasto i zdecydowanie z całego tego kraju jedno z nielicznym miejsc wartych odwiedzenia. Stare miasto jest na liście dziedzictwa UNESCO a zespół zabytkowej zabudowy jest naprawdę spory. Częściowo dobrze utrzymany, częściowo rozpadający się co w sumie tylko dodaje uroku. Na miejscu do zobaczenia jest wiele różnych świątyń, budynków użyteczności publicznej i street artu. Georgetown to również miasto jedzenia ulicznego i ogólnie żarcia. Do tego jedno z nielicznym miejsc w Malezji gdzie muzułmanie są w mniejszości, jest więc zupełnie swobodny dostęp do alkoholu.
Co by tu jeszcze zepsuć
Tutaj znowu jednak będziecie zawiedzeni, jeżeli tym na co się nastawiajcie jest przyroda. Nawet ‘park narodowy’ daleki jest od tego czego moglibyście się spodziewać, z betonowymi ścieżkami, ludźmi poławiającymi ryby i śmieciami w wodzie. Sama woda oczywiście brudna i mało przezroczysta, na domiar złego pełna meduz. Niestety o tym przekonałem się na własnej skórze. Udziabała mnie jedna w obie stopy i dość mocno bolało. Penang to jednak miejsce dużo ciekawsze i fajniejsze niż reszta Zachodniej Malezji.

W drodze powrotnej postanowiliśmy dać szansę jeszcze dwóch atrakcjom. Jedna to Laketown czyli mała miejscowość wypoczynkowa nad jeziorem. To był oczywiście kolejny błąd bo naprawdę ani woda czysta ani tam przyjemnie. Po drodze mieliśmy jeszcze do odwiedzenia jaskinie Gua Tempurung i tutaj w końcu nie byliśmy zawiedzeni. Naprawdę piękne miejsce godne odwiedzenia. Zasługą Malezji jest tutaj to że nie udało im się jeszcze niczego tutaj zepsuć.

Należy się ostatnia szansa?
Przed ta wycieczka byłem w Malezji kilka razy, wiedziałem mniej więcej czego się spodziewać. Zawsze powtarzam, że to taka Polska dwadzieścia lat temu. Mocno religijny kraj z wielkim uwielbieniem samochodów, brakiem poszanowania przepisów i ogólną wyjebką na wszystko. Mogę więc szczerze powiedzieć ‘I expected nothing, yet I’m still disappointed’. Miałem jakieś takie poczucie, że może nigdy nie jechaliśmy we właściwe miejsca, może ktoś przed nami chował to prawdziwe piękno. Niestety żadnego piękna tam nie ma, są tylko samochody na każdym kroku i ogólna ‘wisimito’ na wszystko dookoła.