
Sri Lanka to takie fajne połączenie gór i oceanu dzięki któremu każdy znajdzie tu coś dla siebie. Przejazd przez góry był fascynujący i piękny ale jednocześnie strasznie męczący. Zostawiłem je więc za sobą z odrobiną żalu ale i ulgą. Po pięciu godzinach jazdy przez niekończącą się dżunglę, kiedy w końcu dojechałem do Tangalle byłem pewnie jednym ze szczęśliwszych ludzi na ziemi. Czy jednak było to to czego oczekiwałem?
Plaża w Tangalle

Gdy zajechałem do tej małej nadmorskiej miejscowości nie miałem nawet zabukowanego hotelu. Jak tylko więc dojechałem do plaży, ściągnąłem kask, usiadłem na piasku i musiałem znaleźć sobie coś na noc. Tangalle wydało mi się z początku dość dziwne i za nic nie mogłem się zorientować gdzie powinienem się zatrzymać. Niby nauczony doświadczeniem z wielu innych turystycznych miejsc, przy głównej plaży powinny być też i główne hotele. Ale tutaj było jakoś inaczej. Miasteczko to jeszcze nie weszło w fazę intensywnej zabudowy związanej z boomem turystycznem. Właściwie cała baza noclegowa to przerobione na prędce domy, które z hotelami tak wiele wspólnego nie mają. Tak to wygląda w zachodniej części miasteczka, na wschód, tam gdzie było trochę więcej miejsca, zaczynają się już budować hotele molochy.

Jeżeli będziecie chcieli się zatrzymać w Tangalle (co polecam bo jest to urocza i cicha miejscowość gdzie naprawdę można wypocząć), to rozważcie zatrzymanie się właśnie w zachodniej części. Tam też znajdziecie większość barów i restauracji, więc ze znalezieniem czegoś do jedzenia czy wypicia nocą nie będzie żadnego problemu. Osobiście polecam bar Good Vibes gdzie jadłam pysznego kurczaka w mango. Zatrzymałem się natomiast w hotelu Ceylon Sea który był pierwszym miejscem gdzie zdecydowałem się zatrzymać ba dwie noce. Czysty, ładny, świeżo wyremontowany pokój i łazienka, ciepła woda, klimatyzacja i szum oceanu to wszystko czego było mi potrzeba. Hotel serwuje również lokalne śniadanie, czyli jajka, grzanki, dżem, owoce i kawa. Nic szczególnego ale najeść się tym da a do tego wszystko jest świeże i smaczne.
Ceylon Sea
Booking.comKawałek Afryki czyli Park Narodowy Ussangoda

Na następny dzień nie byłem w stanie usiedzieć na miejscu, szkoda mi zwyczajnie było czasu na plażowanie gdy dookoła jest jeszcze tyle do zobaczenia. Mając komfort bazy wypadowej zdecydowałem się pojechać do pobliskiego parku narodowego i świętego miejsca buddyzmu. Cała odległość do 70 kilometrów i tym razem o dziwo udało się to zaliczyć w zaledwie półtorej godziny w jedną stronę. Połowa drogi okazała się przebiegać po autostradzie (po której chodziły czasem krowy ale to inna historia).
Park Narodowy Ussangoda to tak naprawdę wielkie pole czerwonej ziemi rozpościerające się tuż nad oceanem. Ciężko to nazwać czymś fascynującym, ot ciekawostka przyrodnicza. Ale jeżeli akurat jest po drodze to na pewno jest to atrakcja warta zobaczenia. A nóż uda nam się nabrać znajomych że byliśmy w Afryce?
Święte miejsce buddyzmu – Tissamaharama

Jeszcze tego samego dnia pojechałem dalej na wschód do miejscowości Tissamaharama gdzie znajduje się kolejna świątynia zęba buddy. Łącznie widziałem już takie 3, zastanawiam się teraz ile ich jeszcze zostało. Nie mogę powiedzieć żeby zrobiła na mnie ta stupa wielkie wrażenie, ot po prostu kolejna stupa. Co natomiast zrobiło na mnie wrażenie to jedzenie w restauracji Flavours w Tissamaharama. Do tego momentu mojej podróży wzbraniałam się przed lokalnym jedzeniem jak mogłem. Nie jestem fanem owoców morza a o ich lokalnych przysmakach czyli makaron z serem i curry nie słyszałem dobrych rzeczy.

O ile makaron z serem to była totalna pomyłka, o tyle Lankijskie Curry okazało się być niebem w gębie. Restaurację chciałem odwiedzić na szybki lunch i jechać dalej w podróż. Zostałem na dwie godziny racząc się nie tylko pysznym jedzeniem ale i rozmawiając o kuchni z właścicielką. W trakcie rozmowy okazało się że jej mąż pracował w Afganistanie jako kucharz w bazie wojskowej, mieliśmy więc jeszcze jeden temat do rozmów.

Gdy curry wjechało na stół okazało się, że dostałem 8 różnych curry a do tego ryż. Było to wszystko nie do przejedzenia. Właścicielka każde jedno curry przedstawiła, dowiedziałem się wszystkiego na temat przygotowania i składników, samo jedzenie natomiast to było niebo w gębie. W szczególności smażony bakłażan przypadł mi do gustu. Po jedzeniu wróciłem do Tangalle gdzie zostałem na kolejną noc i na następny poranek zwinąłem się w trasę.

Dikwella i Dondra szybkie przystanki po drodze
Nie mogłem sobie odpuścić zwiedzania wszystkie co po drodze było do zobaczenia. Zwłaszcza za punkt honoru postawiłem sobie odwiedzenia tych większych i bardziej popularnych plaż. W trasie do Mirissy, która była moim kolejnym nadmorskim przystankiem była właściwie tylko jedna większa plaża – Dikwella. Jak się okazało była ona dość brudna i generalnie nie warta uwagi. Wszystko co widziałem w Tangalle było o niebo lepsze.

Ciekawszy natomiast był następny przystanek, czyli Dondra. Nazwa sugerowałaby że jest to pozostałość po kolonii portugalskiej. Z miasta jako takiego niewiele zostało, prezentuje się dość zwyczajnie, żeby nie powiedzieć brzydko. Ot zwyczajna wiejska zabudowa. Ciekawa jest natomiast latarnia morska, która położona jest na cyplu i zwyczajnie wygląda pięknie. Drugim miejscem godnym odwiedzenia w Dondra jest port rybacki. Jak byliście nad polskim morzem to podobne też pewnie widzieliście. Co jest tu ciekawe jednak to to, że w porcie stoi kilka jak nie kilkanaście częściowo zatopionych kutrów. Dodaje to temu miejscu bardzo ciekawe uroku.

Matara to jakaś masakra
W połowie drogi do Mirissy, jest jedno z większych miejscowości na tej części wybrzeża – Matara. Już sam dojazd do miasta daje poznać że coś jest nie tak. Ruch uliczny mocno gęstnieje, spaliny duszą a sama okolica staje się brzydsza i brzydsza. W samej miejscowości do zobaczenia jest holenderski fort, buddyjska świątynia na skale, i to właściwie tyle. Jest duszno, głośno i brudno i jedyne na co miałem ochotę to jak najszybciej to miejsce opuścić. Zwiedziłem więc fort i uciekałem gdzie pieprz rośnie. Nawet jednak fort nie jest zbyt ciekawy więc jeśli nie musicie, naprawdę Matarę sobie odpuśćcie.

Czy warto odwiedzić Mirissę?
Jednym z najbardziej znanych punktów na mapie wakacyjnej Sri Lanki jest Mirissa, miejscowość położona nad dwoma pięknymi zatokami, z mnóstwem małych restauracji, i ciekawym życiem nocnym. Tak przynajmniej wynikałoby z internetu. O czym internet nie wspomina to że przez całą miejscowość ciągnie się autostrada co może być momentami kłopotliwe.
W hoteliku w którym się zatrzymałem miałem najpiękniejszy widok jaki tylko mógłbym sobie wymarzyć. Śniadanie jadłem patrząc na leniwe fale oceanu rozbijające się o skały nieopodal. Hotel znajduje się pomiędzy dwiema zatokami a w pobliżu jest wypożyczalnia desek surfingowych. Wzdłuż całego brzegu mnóstwo jest też knajpek które otwarte są nawet po północy. Mogę więc Mirissę śmiało polecić jest to piękne miejsce które na pewno warto odwiedzić.

Hotel Summer Breeze
Booking.com
Nie znajdziecie również wbrew obietnicom niczego ciekawego w wodzie bez wypływania gdzieś dalej łódką. Wszystko kiedyś być może żyło w tych zatokach dawno temu przestało. Jest więc mnóstwo białego koralowca (czyli martwego) ale poza tym nic ciekawego nie uda się tam zobaczyć. Są za to bardzo dobre warunki do surfowania. Z tym że nie do nauki a raczej już dla trochę umiejących. Żeby złapać jakieś fale trzeba wypłynąć kawałek w ocean i w czasie przypływu robi się już głęboko. W czasie odpływu natomiast można się walnąć o pozostałości koralowców.
Plaża w Weligama i Plaża w Unawatuna, czy warto?

Weligama to kolejna trochę większa miejscowość na wybrzeżu, trochę bardziej tłoczna niż Mirissa. Reklamowana jest jako świetne miejsce do surfingu, nawet dla początkujących. Z tym mogę się zgodzić, plaża jest olbrzymia, bezpieczna płycizna ciągnie się przez wiele metrów w głąb oceanu i nie ma tu jak w Mirissie wielu podwodnych niespodzianek. Może dlatego właśnie całe wybrzeże jest tutaj usiane szkołami surfingu?

Nie spędziłem w Weligama dużo czasu, ale tutaj z kolei wydało mi się że knajpek i restauracji jest jakby mniej niż w Mirissa. Może to więc nie być aż tak imprezowe miejsce jak ta mała miejscowość kawałek dalej.

W drodze do Galle, które było moim przedostatnim przystankiem w podróży zdecydowałem się jeszcze zahaczyć o Unawatuna. O tej miejscowości nie wiedziałem zbyt wiele, poza tym że jest to kolejne wczasowisko. Byłem więc dość zaskoczony gdy okazało się że wygląda to (przynajmniej z wierzchu) jak najsympatyczniejsza miejscowość wypoczynkowa spośród wszystkich które na Sri Lance zobaczyłem. Piękna długa i szeroka plaża położna w zatoce, ładne hotele usiane wzdłuż wybrzeża. Wszystko to podane w spokojnej atmosferze i otoczone zielenią. Gdybym miał teraz wybierać gdzie zatrzymałbym się na co najmniej jeszcze jedną noc byłaby to zdecydowanie Unawatuna. Dodatkowym plusem jest to że jest ta miejscowość położona tak blisko Galle. Bo Galle to zjawisko samo w sobie.

Galle to jak powrót do domu
Sam wjazd do Galle nie był może szczególnie imponujący, ot kolejne duże, dość brudne miasto. Wszystko się zmieniło gdy minąłem mury starego miasta. Przez moment nie wierzyłem temu co moje oczy widzą. Jak za dotknięciem magicznej różdżki znalazłem się w jakimś nadmorskim portugalskim miasteczku. Miasteczku pełnym kolorowych domów, kafejek, restauracji a przede wszystkim pachnącym oceanem. Momentalnie pożałowałem że miałem tam tylko jedną noc. Gdy tylko dojechałem do hotelu, rozpakowałem się i czym prędzej poszedłem zwiedzać, wciągając głęboko w płuca tę niespiesznie atmosferę.

Miasteczko można obejść tak naprawdę w dwie godziny, niespiesznym krokiem w 3 lub 4. Ponieważ pełne jest jednak zabytków, a na każdym kroku zapachami kusi jakaś mała kawiarenka, można i spokojnie spędzić cały dzień po prostu zwiedzając. Co znowu mnie zaskoczyło to że woda w oceanie wszędzie dookoła jest tak samo czysta i przejrzysta jak na najbardziej odległej wysepce. To pokazuje szacunek jaki Lankijczycy mają do przyrody.

W galle spokojnie możecie spędzić dzień lub dwa po prostu się relaksując w artystycznej atmosferze. Ja zatrzymałem się w miejscu które nazywa się Secret Palace i rzeczywiście ukryte jest wewnątrz jednego z kwartałów. Skusiła mnie bardzo wysoka ocena oraz w miarę niska cena. Zdecydowanie był to jeden z wygodniejszych pobytów w całej podróży. Łóżko było olbrzymie a łazienka świeżo po remoncie do tego świeże i smaczne śniadanie i naprawdę czułem się wypoczęty. Za pokój zapłaciłem 40 dolarów za noc, co za tę jakość wydawało mi się bardzo przyzwoitą ceną.

Hotel Secret Palace w Galle
Booking.com
Powrót z Galle do Negombo to kolejny koszmar
A wypoczynku tego potrzebowałem. Wiedziałem od właściciela wypożyczalni motorów że podróż nadmorską drogą z Galle do Negombo nie będzie łatwa ale to co przeżyłem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Gdybym jechał samochodem mógłbym tę trasę przejechać autostradą i zajęłoby to 2 godziny. Ponieważ jednak na Sri Lance panują dziwne zasady i motocykle nie są na autostrady wpuszczane to była jedyna dostępna trasa. Przejechanie 100 kilometrów zajęło 5 i pół godziny. Była to jazda w nieustannym ukropie, smogu, i korkach.
Chyba jeszcze żadna trasa mnie tak nigdy nie wykończyła. Szczęśliwie jednak udało mi się dojechać i miałem jeszcze parę godzin na wypoczynek. Zatrzymałem się w Negombo tuż nad wodą i jedyne co mogę powiedzieć to że jest to dobre wyjście jeśli musicie poczekać na swój lot. Plaża jest akceptowalna ale dość brudna, woda też do najczystszych nie należy. Generalnie nie jest miejsce gdzie chcielibyście spędzić swoje wakacje. Cała reszta Sri Lanki jedna jest naprawdę godna polecenia.