
Pobyt w Hong Kongu z całą pewnością uświadomił mi jedna rzecz. Nie można w pełni wierzyć w to co widzi się na filmach, gdzie miasto to zawsze pełne jest ulicznych sprzedawców, budek z jedzeniem i riksz przewożących pasażerów. Oczywiście nie jestem na tyle naiwny żeby oczekiwać tego wszystkie w dzisiejszych czasach. W końcu nie jest to skansen dla turystów, ale żywy miejski organizm i jedno z ważniejszych centrów finansowych świata.

Pewien orientalny klimat w dalszym ciągu tu jest, ulice pełne są neonów, w ilościach których jakiekolwiek europejskie miasto mogłoby pozazdrościć. Są też wąskie kaniony ulic otoczone olbrzymim blokami mieszkalnymi i biurowymi. Są też w końcu mieszkańcy tego miasta stanowiący o jego wspaniałym kolorycie. Wszystko to jednak jest jakby osobno i nie daje się ująć w pewien pocztówkowy wyidealizowany obraz.


Brakuje miejsca, trzeba wyburzać
Z zabytków architektury czasów kolonialnych nie pozostało wiele, miasto ściśnięte jest na bardzo ograniczonej przestrzeni gdzie każdy metr jest na wagę złota, niska ceglanej zabudowań musiała wiec ustąpić wieżowcom ze szkła i stali, których przy obu głównych nabrzeżach stoją setki. Już za dnia sprawiają niesamowite wrażenie, najlepiej jednak wyglądają nocą. Dokładnie o 8 wieczorem zaczyna się pokaz laserów i światła przy akompaniamencie (dość kiczowatej) muzyki. Doskonały widok na wieżowce całej zatoki jest również z najwyższego szczytu Hong Kongu – Victoria Peak. Na szczyt jechać można zabytkowym tramwajem. Jest to nie lada atrakcją, tramwaj bowiem wjeżdża na górę prawie pionowo. W całym Hong Kongu trzeba jednak przywyknąć do czekania w kolejce dosłownie po wszystko. Niezależnie od pogody i pory roku kolejki mogą być albo większe albo mniejsze ale zawsze będą.


Tym co na pewno jednak nie zawodzi w mieście jest jedzenie, do wyboru są setki restauracji z tradycyjną chińską kuchnią. Popularna jest również kuchnia fusion i oczywiście restauracje z kuchnią z najdalszych zakątków globu. Trochę zawiedzeni mogą się czuć fani jedzenia ulicznego które faktycznie podawane byłoby na ulicy. W związku z obawami o higienę miasta, władze zdecydowały się przenieść wszystkie budki do kompleksów które nazywane są tutaj cooked food centers. Podobny koncept funkcjonuje w Singapurze, gdzie tego typu miejsca nazywane są Hawker Center.
Różnica jednak jest od samego początku spora, w Singapurze faktycznie udało się zapanować nad czystością takich miejsc i można w nich bez obaw o własne zdrowie zjeść. W Hong Kongu wygląda to raczej jakby postanowiono wszystkich wrzucić do jednej hali i nigdy więcej się niczym nie przejmować. Po kilku dniach jedzenia w takich miejscach dalej wszystko z moim brzuchem jest ok. Być może jednak zawdzięczam to dwuletniemu treningowe w Afganistanie, gdzie przeszedłem wszelkie możliwe zatrucia pokarmowe.
Wyspa Lantau – Piękna przyroda
Od Singapuru Hong Kong odróżnia jeszcze jedna rzecz, duża ilość całkiem dzikich terenów zielonych gdzie uprawiać można dowolne formy rekreacji. Jednym z takich dzikich zapomnianym miejsc jest wyspa Lantau na której mieści się najważniejsza w Hong Kongu buddyjska świątynia. Do wyspy dojechać można metrem. Na samej wyspie natomiast pod drzwi świątyni dowiezie nas jedna z dłuższych na świecie kolejek linowych, z której roztaczają się niezapomniane widoki. Obok świątyni w 1993 roku postawiono również największy na świecie posąg siedzącego Buddy z czego wyspa Lantau jest chyba najbardziej znana. Na wyspie, a w szczególności w pobliżu świątyni, panuje dość niezwykła atmosfer,a która działa w jakiś niesamowicie odświeżający sposób. Wizyta na wyspie jest bardzo miła i dla niektórych pewien upragnioną odmiana od hałasu i tłoku Hong Kongu.


Miasto jest bardzo przyjemnym tyglem kultur i zwyczajów i gdybym miał tutaj zostać na dłużej pewnie miałbym z tym mniejszy problem niż z pozostanie w Singapurze czy Kabulu. Nic nie wydaje się tutaj być na siłę, wszystko naturalnie się łączy i przenika i sprawia że chce się to miasto poznawać głębiej. Niestety jednak, komu w drogę temu czas, następny przystanek – Filipiny.





